środa, 4 czerwca 2014

Rozdział 6

~~~~~~~~
Witajcie, witajcie, witajcie!!
Dłuuugo mnie nie było. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę przerwę. No, ale do rzeczy! Niepotrzebnie tyle czasu poświęciłam na pisanie, żeby teraz nic o tym nie powiedzieć, a wy za długo czekaliście, żeby się do was nie odezwać!
Postanowiłyśmy cofnąć się odrobinę w czasie i przestrzeni. Tak, tak, pewnie już się domyśliliście. Wracamy teraz do sierocińca, gdzie wciąż jest Lydia i reszta dzieciaków. Nie moglibyśmy ich zostawić samych sobie, prawda? A dziewczyny i Davon chwilkę poczekają. Nie uciekną...
No, dosyć gadania! Zapraszam jednak do czytania:
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
~~~~~~~~
– GDZIE ONA JEST!? – wrzasnęła Greta, wchodząc do pokoju Cristie i Lydii. – Gdzie!?
Szesnastolatka aż się skuliła ze strachu. Przełożona była czerwona na twarzy, a na skroni zapulsowała jej zielonkawa żyłka. Teraz cały jej gniew spadnie na nią, Bogu ducha winną przyjaciółkę uciekinierki. Niedobrze.
– Nie wiem – odezwała się cichutko.
– Jak to: nie wiesz!? Musisz wiedzieć! Już ja was rozszyfrowałam. Knułyście to, od kiedy dostała list! A mogło być tak pięknie – westchnęła. – Miała być adoptowana. Miałabym mniej problemów – nastąpiła dłuższa pauza. Greta próbowała uspokoić oddech. Nie powinna tak się unosić. Przybrała na powrót maskę obojętności i chłodnej ignorancji. – No, dobrze. Idź, powiedz tamtemu małżeństwu o ucieczce. Ja tymczasem wyślę za nią tropicieli – siliła się na spokojny, lecz wskazujący na rozdrażnienie ton głosu.
Lydia w duchu błogosławiła te słowa; pozwalały jej na oddalenie się od Grety. Pobiegła szerokim korytarzem, nie przejmując się hałasem, jaki robiła, złapała materiał spódnicy, żeby się o nią nie potknąć, pokonując po dwa stopnie naraz i, dysząc ciężko, zatrzymała się przed drzwiami do prywatnego pokoiku przełożonej. Stała tam chwilę, czekając, aż znów będzie oddychać normalnie (o ile to możliwe w takich okolicznościach). Poprawiła kołnierzyk jasnej bluzki, wygładziła sięgającą połowy łydki spódnicę w czerwono-białą kratkę, zawinęła za ucho niesforny kosmyk blond włosów. Odetchnęła ciężko i przekręciła mosiężną gałkę.
Wewnątrz siedziała dwójka ludzi, zupełnie innych, niż znani jej ,przynajmniej z widzenia, mieszkańcy Wooden. Ubrani byli w długie szaty w czarnym kolorze. Ich szerokie rękawy zasłaniały dłonie, ale kaptury odrzucili do tyłu. Oboje, kobieta i mężczyzna, patrzyli na nią z mieszaniną zaskoczenia i złości.
– Przepraszam, że niepokoję – odezwała się. – Ale muszę przekazać ważną wiadomość... – mężczyzna skinął głową, a dziewczyna kontynuowała: – Jestem Lydia, przyjaciółka Cristine Keenness, którą chcieli państwo adoptować. Niestety, co jest dużą przykrością dla mnie i pani Grety, uciekła. Zniknęła. Nie ma jej. Tak czy inaczej, ruszają już za nią tropiciele. Znajdą ją, proszę się o to nie martwić.
Mężczyzna ponownie skinął głową, co Lydia odebrała jako pozwolenie na wyjście. Pożegnała się i odeszła. Starannie zamknęła za sobą drzwi, ale zaraz potem zajrzała w dziurkę od klucza. O ile w jej obecności dziwne małżeństwo ukrywało emocje, teraz spojrzeli po sobie z uniesionymi brwiami.
– Keenness? – zdziwiła się kobieta. – TA Keenness?
– Nie wiem. Jest tylko jeden sposób by się przekonać...
– Masz na myśli naszego młodego przyjaciela? – zapytała, w taki sposób akcentując ostatnie słowo, że Lydia zwątpiła, by naprawdę tak uważała.
– Dokładnie – odparł. – Obawiam się, że tylko on cokolwiek tu zdziała. Ale ja również nie spodziewałem się, że ten stary kocur ją tu ukrył. Oboje wiedzieliśmy, kim, lub może raczej: czym jest ta dziewczyna, ale jej nazwisko...
– Cóż, historia kołem się toczy. Nie przewidzimy każdego szczegółu. Zresztą...
– Poczekaj! – przerwał jej mężczyzna, wstając. – Ktoś tu chyba...
Reszty Lydia nie usłyszała, bo uciekła na piętro budynku, w kierunku swojego pokoju. W jej głowie kłębiły się tysiące myśli. Ci ludzie nie byli pierwszymi lepszymi kandydatami na rodziców. Wyglądali przerażająco: ona - zamrażająca jasnobłękitnymi oczami, które w zestawieniu z białymi włosami dawały niepokojący obraz kobiety zimnej, nieprzystępnej, jeszcze gorszej od Grety. On - ciemnooki, o czarnych włosach, z brutalnym błyskiem w oku. Co gorsza, prawdopodobnie znali Cristie lub jej rodzinę i z pewnością wspólne wspomnienia Keennessów i tych ludzi nie były przyjemne dla żadnej ze stron. Zlękniona, wpadła do pokoju, w którym, niestety, Greta przeglądała szafki dziewcząt.
– Lydio Weay – odezwała się, stojąc tyłem do dziewczyny. – Co TO jest? – szybkim ruchem podsunęła jej pod nos jakiś mikroskopijny brud.
– Koci włos – odezwała się zgodnie z prawdą.
– Czy mogłabym się dowiedzieć, co on tu robi? – zapytała oschle kobieta.
– Mogłaby pani – Lydia wzruszyła ramionami. – Ja też chętnie bym się tego dowiedziała, bo naprawdę nie mam pojęcia. Cristie pewnie głaskała jakiegoś kota i włos przyczepił się do ubrania. Gdzie leżał? Na toaletce? W takim razie musiał spaść z jej rękawa.
– No, dobrze – Greta zignorowała obojętny ton podopiecznej i znudzoną minę, ale jej blada twarz zaczęła nabierać kolorów. – Więc jak wyjaśnisz to? – wskazała palcem na blat toaletki, pokryty cieniusieńką warstewką kurzu.
– Wieczorem sprzątałam. Rano nie zdążyłam zetrzeć kurzu, więc do tego czasu...
– Nie to mam na myśli! – na policzkach Grety pojawiła się odrobina czerwieni, a raczej różu. Stawała się coraz bardziej zdenerwowana. Dodała jednak, siląc się na spokój: – Przyjrzyj się.
– Odcisk kociej łapki.
– Więc? Jak to wyjaśnisz?
– Nie wyjaśnię. Ja tu kota nie wpuściłam. Może Cristie, ale to nieistotne, bo uciekła. A pani nic nie robi, żeby ją znaleźć, tylko sprawdza czystość w naszym pokoju! A ja zapytam: po co? Po co to robić, skoro są ważniejsze sprawy?
Cokolwiek zamierzała, jedno jej się udało. Wszystkie oskarżenia wypowiedziała z taką pogardą w głosie, z tak dobrze słyszalnym wyrzutem, że zmiany na twarzy Grety sięgnęły najwyższego już chyba stadium, do którego nie doprowadził jej nikt wcześniej. Czerwone policzki zastąpił fiolet, rozlewający się aż po szyję, a pulsująca żyłka na lewej skroni stały się milionem błękitnych linii, unoszących się i opadających jak kowalski młot. Oczy zaczerwieniły się, a ich właścicielka otworzyła je tak szeroko, że Lydii wydawało się, że zaraz wypadną z orbit.
– Nie tym tonem, Lydio Weay. Jak ty się zachowujesz? Potrafisz to wytłumaczyć? Jak śmiałaś odzywać się do mnie w ten sposób? Policzymy się, moja panno, zapamiętaj moje słowa! Na twoim miejscu nie byłabym tak pewna siebie – wycedziła, po czym odwróciła się gwałtownie...
… ponieważ, szczęście w nieszczęściu, w tym właśnie momencie do pokoju wpadł wychowanek sierocińca, a zarazem jeden z najmłodszych tropicieli, siedemnastoletni Max. Zaróżowione policzki, rozwichrzone ciemne włosy i ciężkie dyszenie chłopaka wskazywały na to, że biegł większość drogi. Potrzebował chwili, żeby złapać oddech, wyciągnął wskazujący palec w stronę Grety i Lydii, wpatrujących się w niego, jedna ze złością, druga z ulgą, ale obie zaciekawione. Tropiciel przełknął ślinę, nabrał głębokiego oddechu, by w końcu wysapać:
– Idzie... idzie na wschód.
Na te słowa Lydia wyskoczyła na korytarz, uciekając przed główną przełożoną, ale nie tylko. Puściła się biegiem w dół. W pewnym momencie poślizgnęła się i upadając stłukła sobie kolano, ale nie zwróciła na to uwagi i popędziła dalej. Skoro Cristie poszła na wschód, nie zdążyła pożegnać się z Tracie! Powie małej, że dziewczyna uciekła. Dopiero wtedy pójdzie na naukę rachunków. Lepiej powiedzieć pięciolatce od razu. Kiedy wyszła na podwórze, dzieci bawiły się na błoniach. Przyjrzawszy im się dobrze, stwierdziła, że to tej grupy szuka. Nie dojrzała w niej jednak pomarańczoworudych włosów Trace.
– O nie! – szepnęła. – Ty też?
Podczas lekcji rachunków nie mogła usiedzieć na miejscu. Wszyscy zastanawiali się, dokąd poszła Cristine. Lydia znała odpowiedź: do Highlake. Tylko czemu poszła na wschód? Dla zmyłki? Ale co dalej? No i teraz uciekła jeszcze Tracie. Czy znajdzie Cristie? Co, jeśli zostaną odnalezione? Jej głowę wypełniały pytania, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Lekcja kartografii przyniosła nowe wątpliwości. Leśne owoce dojrzewają, ale co gdy ich zabraknie? Będzie codziennie polowała? Widziała ją już na polowaniach, szło jej bardzo dobrze, najlepiej. Ale gdy nic nie znajdzie? No i nie ma swojego łuku! Od Highlake dzielił ją spory kawałek drogi. Czy nie zabłądzi?... te i inne pytania kłębiły się w jej głowie, żądając odpowiedzi. Martwiła się też o Tracie, ale w mniejszym stopniu. Jeśli ma choć trochę oleju w głowie, pójdzie na północ i się spotkają.
W końcu przyszedł czas na lekcję łucznictwa. Instruktor poprowadził grupę szesnasto- i piętnastolatków do składziku na broń i podawał każdemu odpowiedni łuk. Lydia przyjrzała się miejscu, gdzie wisiała broń Cristie. Wszystko zniknęło. Łuk, kołczan i noże. Dziewczyna pochwaliła w myślach złodziejski talent przyjaciółki i ruszyła na strzelnicę.
– Cristine, chodź mi pomóc! – zawołał instruktor. Ale zamiast ochoczego „Już idę, sir!” odpowiedziała mu cisza. Trwała chwilę, smutna, niemal namacalna, a nikt nie miał odwagi jej przerwać. Poza Lydią.
– Proszę pana, Cristie tu nie ma. Uciekła. Nie słyszał pan? Wszyscy tropiciele już jej szukają, ale jak dotąd nic z tego.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Uciekła? Cristine? - spytał, lecz nikt nie uraczył go odpowiedzią. Nauczyciel wykrzyknął z niedowierzaniem: – Niemożliwe! Była najlepszym łucznikiem, jakiego kiedykolwiek miałem zaszczyt uczyć! Niemożliwe żeby uciekła... Zmarnować taki talent! – pokręcił głową, z niedowierzaniem i wykrzyknął: – Skandal!
Cała lekcja minęła im w rytmie słów niedowierzania nauczyciela i tępych odgłosów strzał trafiających do tarczy. Co jakiś czas spośród drzew wschodniego lasu najmłodszy z tropicieli i składał raport każdemu, kto chciał go słuchać. Lydia chciała, więc na bieżąco dowiadywała się o postępach przyjaciółki. Radością była dla niej każda zła wiadomość. Zła dla Grety – nie dla niej. Z całego serca życzyła przełożonej jak najgorzej, a dziewczynom – jak najlepiej.
Obiad minął w gwarze rozmów, większym niż zwykle. Temat? Oczywiście ucieczka Cristie i Tracie, lecz to starsza budziła większe emocje. Niektórzy uważali szesnastolatkę za dziwaczkę, która odrzuciła życiową szansę. Dla zdecydowanej większości była jednak bohaterką, zdolną przeciwstawić się Grecie. Przed przełożoną drżeli wszyscy podopieczni placówki. Żyło im się dobrze, nie narzekaliby na nic, ich egzystencja w sierocińcu przypominałaby nawet ich rodzinne domy. Gdyby nie jeden czynnik: Greta. Jeśli główna przełożona miałaby choć odrobinę czułości, matczynej troski czy choćby ziarenko współczucia dla osieroconych podopiecznych, byłoby im łatwiej. Ale nie, ona chyba nie posiadała w sobie ani odrobiny żadnej z tych cech. Lydia przyglądała się jej ukradkiem, jak siedzi sztywno wyprostowana na krześle, nic nie jedząc, nie pijąc, nie oddychając chyba. Obserwowała tylko wychowanków, zacisnąwszy usta w wąską szparkę. Lydii wydało się to zabawne, przełożona przypominała wtedy jaszczurkę: ciemne włosy upięte w kok, oczy wpatrujące się drapieżnie w bezbronne dzieci i te niewidoczne wargi. Niestety, w tym momencie przełożona zwróciła na nią uwagę, a jej mimowolny uśmieszek potraktowała jako pogardę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, kobieta zmarszczyła brwi, zabijając dziewczynę wzrokiem. Blondynka bez trudu wytrzymała atak. Patrzyła na opiekunkę, jakby była w stanie ją w ten sposób zabić, co udało jej się w pewnym stopniu. Greta odwróciła spojrzenie i przez resztę obiadu wpatrywała się w swój talerz. Mimo gorzkiego smaku porażki i beznadziei, udało jej się nawet coś przełknąć.
Gdy obiad się skończył, dzieci rozeszły się. Nie na długo jednak, gdyż za chwilę siedziały na podłodze w jednej z sal sierocińca. Zwykle tak robili, kiedy coś się działo. Dzieci przysunęły się jak najbliżej Lydii, która zajęła miejsce na jednym z niewielu stolików, jakie tam stały. Niemal trzydzieści par oczu wpatrywało się w nią wyczekująco. Początkowo próbowała oprzeć się ich spojrzeniom, odwzajemnić je, czy udawać, że są niewidzialni, ale nie na wiele się to zdało. W końcu odezwała się, podnosząc ręce w obronnym geście:
– Ja nic nie wiem!
– Lydio, musisz coś wiedzieć! – zaprotestowała któraś z dziewcząt. Lydia przyjrzała się im i znalazła ją wzrokiem. To była piętnastoletnia Avon. Lydia już nabierała tchu, by zaprotestować, gdy przerwał jej siedemnastoletni Max, ten sam który uratował ją przed gniewem Grety:
– Myślisz, że którekolwiek z nas pisnęłoby jej choćby słowo? Nie rozumiesz? Nie wydamy cię, tylko ci pomożemy. Będziemy cię kryć, co nie? – tropiciel zwrócił się do reszty, a oni pokiwali z zapałem głowami. – To chyba oczywiste. Wątpię, by ktokolwiek z nas ją lubił. A to, co tobie się udało z nią zrobić było doprawdy imponujące! – miał na myśli eksplozję wulkanu Greta. – Z nami nic ci nie grozi.
Lydia gryzła się z myślami. Jeśli im nie powie, straci ich przyjaźń i ochronę, jaką mogą jej zapewnić. Obraziliby się na nią. A gdyby powiedziała? Nie, nie może tego zrobić! Nie wyda Cristie! Wierzyła im. Chciała wierzyć, ale pewnych rzeczy nie była w stanie dla nich zrobić. I podanie szczegółów, jakie znała o ucieczce przyjaciółki do tych rzeczy należało. Na pewno nie mogą wiedzieć o pożegnaniu. Wtedy musiałaby wyjaśnić jak niesprawiedliwie, szorstko i wrednie potraktowała przyjaciółkę ich ostatniej wspólnej nocy. Nie, nie, nie! Nie może!... ale musi... Podjęła decyzję.
– Ona tylko prosiła mnie o chwilę dla siebie, nic więcej. Chciała się przebrać. Kiedy znów po nią poszłam, już jej nie było. Powiedziałam Grecie, i wy też się dowiedzieliście. To wszystko – lawirowała między prawdą a kłamstwem, starając się unikać drażliwych punktów. Jednak pod wpływem spojrzeń towarzyszy, dodała prędko: – Nic więcej nie wiem. Proszę, nie naciskajcie!
– A Tracie? Ruda Tracie? Co z nią? – dopytywała się dziewczyna.
– O niej naprawdę nic nie wiem! Szłam jej powiedzieć o ucieczce Cristie, ale gdy zobaczyłam jej grupę, żadnego rudzielca tam nie było! Przestańcie. Ja naprawdę nic już nie wiem – westchnęła w myślach. Nie lubiła ich okłamywać.
– No, dobrze. Powiedzmy, że ci wierzymy – odezwała się Avon. Choć wstała z założonymi rękami, roztaczając wokół siebie aurę autorytetu, poszukała wzrokiem potwierdzenia u tropiciela, co zepsuło cały efekt. Siedemnastolatek skinął głową, więc ciągnęła dalej: – Oczywiście wszyscy wiemy, że było inaczej, ale skoro nie chcesz powiedzieć, to trudno.
– Ugh! Tak wam na tym zależy!? Świetnie! – szesnastolatka wybuchła. – Cristie uciekła do wuja, a Trace prawdopodobnie poszła za nią! Tylko skąd jej się wziął wschód? Myślałam, że jej wujek mieszka na północy...
– Chciała zmylić pogoń – mruknął Max, nagle rozumiejąc.
– Co? Jak to? Skąd to wiesz? – dopytywała się Lydia.
– Na wschód prowadzi bardzo wyraźny ślad. Gdyby to był ktokolwiek inny, stwierdziłbym, że to nic, nad czym warto byłoby się zastanowić. Ale my mówimy o Cristine: najlepszej łuczniczce i łowczyni, jaka kiedykolwiek żyła w Wooden. Ona nigdy nie zostawiała śladów, jeśli już, to ledwo zauważalne. Przyglądałem się jej tropom. Nawet, gdy biegnie, stara się być nie do wychwycenia. Tym razem postanowiła prowadzić nas jak dzieci za rączkę i z pewnością ma w tym swój cel.
– Ślad się urywa – wtrąciła któraś dziewczynka. – Jakąś milę stąd. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Będą teraz błądzić wokół tego miejsca, kręcić się w kółko, a i tak nie przyniesie to rezultatów. Nie znajdą jej już. Podsłuchałam tropicieli – dodała, widząc zaskoczone twarze przyjaciół. Max skinął głową i ciągnął:
– Cristine sobie poradzi. Jakimś cudem jej broń „zniknęła” ze składziku. Tam nie ma śladów jej obecności, zresztą i tak zatarły je grupy, które miały samoobronę i sztuki walki. Ta dziewczyna umie polować, nikt temu nie zaprzeczy. Sam widziałem, jak położyła niejedno zwierzę – dodał chłopak, wstając. – Powinniśmy się martwić o Tracie. Niewiele maluchów jest tak sprytne jak ona, ale to wciąż małe dziecko. Ma pięć lat! Jeśli szybko nie spotka się z Cristie, jej szanse na przetrwanie kilku dni w lesie są jak... – Max nie liczył najlepiej. Z rachunków był raczej kiepski. – Jej szanse są baardzo małe. Zostanie złapana albo zgubi się. Sam nie wiem, co gorsze. Powinniśmy im pomóc. Musimy podjąć skryte, acz zdecydowane działania, umożliwiające dziewczynom spokojną ucieczkę. Wiecie, o co mi chodzi. Konie tropicieli już czują zew wolności. Lisy znajdują niedomknięte kurniki. Wycieczki błądzą i zacierają ślady. Wszystko dzieje się przypadkowo. Nikt nic nie wie. Nie ma żadnych śladów. Zrozumieliście? – odpowiedziały mu tajemnicze uśmiechy i potakiwanie głowami. – Lydio. Musimy zdenerwować Gretę tak, by zwróciła uwagę na nas. Niech ucieczka zejdzie na dalszy plan.
– Max, to nic przyjemnego, uwierz mi.
– Lydia stała się nową rekordzistką – oznajmił tropiciel. – Doprowadziła jędzę do stanu wrzenia. Gdybyście to widzieli! Ona była cała fioletowa! A te jej żyłki! Mówię wam, samo pojawienie się Lydii w zasięgu wzroku doprowadzi ją do wściekłości.
– Przestań! Wiesz, jak ja się czułam? Myślałam, że umrę ze strachu! Gdybyś wtedy nie wszedł, nie siedzielibyście tutaj, tylko kopalibyście mój grób. A i tak nie byłoby co grzebać, bo rozerwałaby mnie na strzępy. Dziękuję ci, Max, że mnie uratowałeś – złość dziewczyny minęła, uśmiechnęła się do chłopaka.
Słuchała go dalej. Ona i reszta zebranych. Na koniec spotkania przydzielone było każde zadanie, a najmniejsze szczegóły - dopracowane. Rozchodzili się powoli, każdy na swoje stanowisko. Doskonale wiedzieli, co mają robić. Kiedy słońce znajdzie się na szerokość trzech palców nad zachodnim lasem, rozpocznie się godzina „W”. „W” jak wojna, którą sierociniec wypowiedział Grecie. Wtedy rozpoczną przedstawienie.

~~~~~~~~
~Dizzy

niedziela, 27 kwietnia 2014

Rozdział 5

Witam, witam :) Jednak udało mi się wrzucić rozdział wcześniej!!! Yeeeeaaa!!! A teraz zapraszam do czytania :)
Ach!!! Jeszcze jedno!!! Chciałabym zadedykować ten rozdział Crucio :) Dla cb kochana :*

– Cristie!!!
Jeszcze nim krzyk dziewczynki przebrzmiał jej w uszach, ona już biegła. Biegła, nie zwracając uwagi na nic wokół. Biegła niczym wiatr. Mimo iż gałęzie drzew smagały ją po twarzy, zostawiając krwawe ślady, ona nie zatrzymywała się. Teraz Trace jest najważniejsza! Musi ją ochronić! Oczy jej łzawiły od nadmiernego wysiłku i bólu, słone krople mieszały się z krwią ze zranionych policzków i spływały jej po twarzy, drażniąc rany. Nogi odmawiały posłuszeństwa, ukłucia w lewym boku i brak tchu dawały znak, by przystanęła. Jednak ona nieubłaganie biegła, ciągle słysząc krzyk dziewczynki.
– Cristie!!! Ratunku!!!
Dziewczyna przyspieszyła biegu, choć było to prawie niemożliwe. Dalej przedzierała się przez zarośla, smagana po twarzy gałęziami. Jej głowę zaczęły zasypywać pytania. Gdzie ona jest??!! Gdzie jest Tracie??! Dlaczego już nie krzyczy? Co jej się stało?
Kątem oka zauważyła jakiś ruch przed sobą, po lewej stronie. Obróciła głowę. Serce momentalnie jej stanęło. Pomiędzy zaroślami ujrzała dwie szamoczące się postaci. Płomiennorude włosy Tracie wyróżniały się wśród wszechobecnej zieleni. Dziewczynka usiłowała wyrwać się z uścisku napastnika, jednak nie miała szans z dużo większym przeciwnikiem.
– Trace!!! – krzyknęła Cristie, by odwrócić uwagę obcego. Podziałało. Napastnik obrócił głowę w stronę dziewczyny. Cristie szybko uniosła łuk, nie zaprzestając biegu, naciągnęła cięciwę, wymierzyła i wypuściła strzałę, która ze złowieszczym świstem przecięła powietrze. Jednak nie dotarła do zamierzonego celu. Obcy szybko uskoczył w bok, padając na ziemię, nadal z Tracie w ramionach. Strzała minęła go o kilka cali. Rozluźnił na chwilę swój uścisk, co dziewczynka natychmiast wykorzystała. Szybko wyplątała się z jego ramion i potykając się, biegła do Cristie. Dziewczyna szybko nałożyła kolejną strzałę na cięciwę i podbiegła do przerażonej towarzyszki. Pięciolatka dopadła do Cristie i szlochając, objęła ją chudymi ramionami w pasie.
– Obiecałaś, że mnie nie zostawisz samej! – Zaszlochała w bluzkę dziewczyny. Cristie jednak nie przytuliła jej, obserwując chłopaka, który ją zaatakował. Właśnie podnosił się z ziemi.
– Nie strzelaj! – krzyknął do niej.
– Daj mi jakieś powód, bym nie zastrzeliła cię w tym momencie, to może się zastanowię – odpowiedziała mu, groźnie marszcząc brwi. – Czego od nas chcesz?! – ponownie naciągnęła łuk, aż pierzasta lotka strzały połaskotała ją w zraniony policzek, a kciuk dotknął kącika jej ust. Wyglądała bardzo groźnie z zakrwawioną twarzą, na której nie dało się zauważyć cienia lęku.
– Nic wam nie zrobię!
– I myślisz, że ci uwierzę? Po tym, co przed chwilą zobaczyłam?
– Spokojnie, daj mi wytłumaczyć!
– Kim jesteś? – spytała dziewczyna, nie zważając na jego słowa.
– Nazywam się Davon – postąpił krok na przód.
– Nie ruszaj się! – Cristie wycelowała strzałą w jego serce, gotowa w każdej chwili wypuścić z palców pierzastą lotkę. – Zostań tam, gdzie stoisz, bo inaczej strzelę. A uwierz mi, bardzo rzadko chybiam, a z takiej odległości nigdy. Czego od nas chcesz?
– Lepiej by mi się tłumaczyło, gdybym nie widział przed sobą strzały gotowej mnie zabić.
– Zamknij się i tłumacz! – warknęła.
– Yyyyy, no wiesz,  jak się zamknę, to nie będę mógł ci nic wytłumaczyć – uśmiechnął się, ukazując rząd równych, białych zębów. Cristie przyjrzała mu się uważnie. Głowę chłopaka okalała ciemna czupryna, brązowe, duże oczy z długim wachlarzem czarnych rzęs patrzyły na dziewczynę z wesołymi iskierkami, trochę zawadiacko. Jego skóra miała zdrowy, opalony odcień. Kształtne usta, ułożone w pięknym uśmiechu, dopełniały całości. Był wysoki, przez jego koszulkę wyraźnie rysowały się mięśnie. „Musi być bardzo silny. Gdyby doszło do bezpośredniego starcia pomiędzy nami, na pewno nie miałabym szans. No, ale teraz to ja mam przewagę.” pomyślała. Na pewno każdej innej dziewczynie na widok chłopaka zmiękłyby nogi, ale nie Cristie. Ona była inna.
Opuściła łuk, jednak nie zdjęła strzały z cięciwy.
– Tak jest dużo lepiej – stwierdził chłopak i znów błysnął białymi zębami.
– A teraz opowiadaj – rozkazała Cristie.
– No dobra. Po prostu wędruję na północ, do rodziny. Gdy usłyszałem, że uciekłyście, postanowiłem was odnaleźć i ruszyć z wami. Pomyślałem, że mogłybyście sobie nie poradzić same, w lesie.  Mam swoje źródła, więc wiedziałem, że nie poszłyście na wschód, tylko w inną stronę. Udało mi się was wytropić, co nie było trudne, najwyraźniej ta mała – wskazał na Tracie chowającą się za plecami Cristie – nie za bardzo umie się poruszać po lesie. Zostawiała ślady. Co prawda, tropiciele, których wysłali z sierocińca, ich nie zauważyli, ale ja naprawdę potrafię zobaczyć każde ślady… No prawie każde, z twoimi było bardzo trudno. Niezła jesteś w tym – uśmiechnął się. -  Więc podążałem za wami i dopiero dzisiaj udało mi się was dogonić. Obserwowałem was od rana. Gdy ty gdzieś poszłaś i zostawiłaś tą rudą czuprynkę samą, postanowiłem w końcu się wam pokazać. Podszedłem do małej, a ona się wystraszyła, zaczęła krzyczeć i uciekać, więc ją goniłem. Gdy już ją złapałem, zjawiłaś się ty. A co było dalej, to sama już wiesz – zakończył swą opowieść. – Hej, mała, nie chciałem cię przestraszyć! Przepraszam… - Zwrócił się do Tracie. Dziewczynka wychyliła się lekko zza Cristie, by po chwili znów się schować.
Cristie przez chwilę próbowała przetrawić słowa chłopaka, by po chwili całkiem opuścić łuk i schować strzałę do kołczanu. Wyciągnęła rękę do Davona.
– Jestem Cristine – przedstawiła się. Po minie chłopaka widać było, że zdziwiło go to imię, jednak szybko otrząsnął się z szoku i uścisnął dłoń dziewczyny.
– Davon, ale to już wiesz – uśmiechnął się do niej. Przez chwilę spoglądali na siebie badawczo. Cristie nadal miała wątpliwości, czy może mu zaufać.
– Skąd mogę mieć pewność, że nic nam nie zrobisz? – Zapytała nagle.
– Wiesz… Gdybym miał w planach zrobienie wam krzywdy, nie pokazywałbym się temu małemu rudzielcowi – uśmiechnął się do Tracie, której jedno oko wyłoniło się właśnie zza pleców Cristie – ale poczekałbym do nocy i zaatakował znienacka. Nie mam racji? – Spytał.
– Chyba masz… - westchnęła Cristie. – Ale wiedz, że nie jestem całkowicie przekonana do ciebie! – Odwróciła się do towarzyszki.  – Tracie, Davon ci nic nie zrobi, nie bój się! Przywitaj się z nim – popchnęła delikatnie pięciolatkę w stronę chłopaka. Dziewczynka, nadal przestraszona, stała niczym słup soli, patrząc na Davona wielkimi ze strachu oczami. Chłopak ukucnął przed nią i podał jej dłoń. Przepraszam mała, że cię wystraszyłem. Zgoda? – Uśmiechnął się zachęcająco. Dziewczynka powoli pokiwała głową i odwzajemniła uścisk. Po chwili znów cofnęła się do swojej opiekunki, lecz tym razem stała obok dziewczyny.
– Cristie? – Zaczęła nieśmiało.
– Tak, kochanie? – Spytała dziewczyna.
– Głodna jestem – wyznała pięciolatka. Rzeczywiście, gdy Tracie o tym wspomniała, Cristie także poczuła, że burczy jej w brzuchu. Przecież miała zapolować, nim wróci do dziewczynki! Ale przez Davona całkiem o tym zapomniała.
– Och, w takim razie muszę zapolować… - Zamyśliła się. Bała się zostawiać pięciolatkę z obcym. Ale musi zdobyć jedzenie!  - Tracie, zostałabyś z Davonem? – Spytała, lecz zobaczyła strach w oczach dziewczynki. - On ci naprawdę nic nie zrobi, a ja muszę coś upolować.
– No dobrze… - Zgodziła się niepewnie Trace.
– Dziękuję kochanie – pocałowała ją w czoło i posłała pocieszający uśmiech. – Niedługo wrócę – zapewniła dziewczynkę, ale słowa te były także ostrzeżeniem dla chłopaka. Davon skinął nieznacznie głową, dając jej do zrozumienia, że rozumie.
– Nic jej nie będzie – zapewnił dziewczynę.
– Dobrze… - odwróciła się i odeszła kilka kroków, ale nagle przystanęła i znów spojrzała na chłopaka. – Mam jeszcze jedno pytanie… – Davon skinął głową, by dać jej znak, że słucha. – Jak ci się udało nas obserwować od rana tak, że cię nie zauważyłam? – spojrzała wyczekująco na chłopkaka. Davon uśmiechnął się do niej zadziornie.

– Bo jestem taki, jak ty – odpowiedział.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wiem, wiem.... Rozdział krótki... Proszę, nie bijcie mnie za to!!! Niestety, wena nie dopisała na tyle, żeby rozdział był dłuższy, ale zdarzyło się w nim dużo, więc mam nadzieję, że to wam zrekompensuje długość notki :)

~Raving

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Informacja

Baaaaaaardzo Was przepraszam, że tak długo nie dodaję nowego rozdziału, ale mam teraz kilka problemów i nie za bardzo mam kiedy napisać i wrzucić 5 rozdział...
Ale obiecuję, że już niedługo powinien się pojawić!!! To może umówimy się na datę... Postaram się dodać rozdział 28.04.2014 - poniedziałek :) Trzymajcie kciuki, żeby mi się udało :)

Bardzo chciałabym Wam podziękować, że komentujecie naszego bloga :) W szczególności Crucio, która komentuje każdy rozdział - wskazuje nam nasze sukcesy w notkach, a także błędy. Chciałabym Ci za to bardzo podziękować, ponieważ dzięki Tobie nasz blog jest z każdym nowym postem coraz lepszy :) Jesteś kochana :) Ale także dziękuję innym czytelniczkom, które komentują nasze wypociny (rozdziały :P ) To dzięki wam jakość naszych postów się zmienia - mam nadzieję, że wy także uważacie, że na lepsze :)
Wszystkie jesteście kochane!!!! <3

Dziękuję także wszystkim, którzy nas czytają, ale nie komentują (szkoda ;____; ). To dzięki Wam mamy już tyle wyświetleń!!! :)

Wasza kochana, ale niestety nie mająca czasu
~Raving <3

niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 4

***4***


Cristie obudził cichy szloch. Otworzyła powoli oczy, spróbowała wyostrzyć wzrok, co utrudniała wszechobecna ciemność. Pod drzewem ujrzała skuloną postać, której ciałem wstrząsały ciche łkania. Dziewczyna podeszła do niej.
- Tracie, co się stało? – przytuliła dziewczynkę. – Już dobrze, jestem przy tobie, spokojnie – przytulała ją, aż pięciolatka się uspokoiła.
- Miałam taki straszny sen – pociągnęła małym noskiem. Na jej policzkach wciąż błyszczały strużki łez oświetlane przez księżyc, który wyłonił się zza chmur. – Zgubiłam się w lesie, było ciemno. Wołałam cię, ale nie przychodziłaś. Bałam się! I nagle zobaczyłam dużego wilka, który skradał się w moją stronę. I ja zaczęłam uciekać, bo się przestraszyłam. I on na mnie skoczył, a ja upadłam na ziemię – dziewczynka mówiła coraz szybciej – i on zawył głośno i chciał mnie zabić… - ostatnie słowa z trudem wyszeptała. Z jej oczy znów popłynęły strużki łez.
- Tracie, to tylko zły sen! Ja bym cię nigdy nie zostawiła! Och, kochanie, nie płacz, już dobrze. – Próbowała uspokajać dziewczynkę, jednak jej wysiłki spełzły na niczym. Pięciolatka nadal płakała w jej ramionach. – Tracie, spójrz na mnie. – poprosiła. Zielone oczka natychmiast skierowały się w jej stronę. Posłuchaj, to był tylko zły sen. Żaden wilk by cię tutaj nie skrzywdził, ponieważ ja czuwam przy tobie, rozumiesz? – Przerwała, czekając na reakcję. Gdy dziewczynka niepewnie kiwnęła głową, kontynuowała. – Poza tym, wilki nie mieszkają w tym lesie. Swój dom mają w gęstszych puszczach. Tutaj jest zbyt blisko do miasteczek. A kto mieszka w miasteczkach? – spytała dziewczynkę.
- Ludzie – niepewnie odpowiedziała Tracie.
- A ludzie nie lubią wilków, więc je zabijają. A wilki nie chcą umrzeć, więc były mądre i znalazły swój dom tam, gdzie nie ma wielu ludzi. A to jest daleko stąd – uśmiechnęła się pokrzepiająco do dziewczynki. – Kochanie, spróbuj znów zasnąć. Obiecuję, że nic ci się nie stanie, ponieważ ja będę czuwać. – zapewniła Trace. Kołysała ją kilka minut w ramionach, dopóki pierś dziewczynki nie zaczęła się unosić miarowo a oddech stał się równy i spokojny. Ułożyła ją na miękkim posłaniu z mchów i przykryła swoją ciepłą bluzą, która zakryła ciało dziewczynki niczym koc.
Nadal ukrywały się w lesie.
Szły już od 3 dni na północ, w stronę Highlake. Kierowały się kompasem, który dziewczyna zabrała ze sobą z sierocińca. Nie doskwierał im głód, ponieważ Cristie ochoczo korzystała ze swojego łuku i polowała na drobna zwierzynę, która chowała się wśród krzewów lub skakała żwawo po gałęziach drzew. By posiłki nie były jednolite, Trace zbierała jagody, maliny i inne owoce, które były darami lasu.
Zdarzały się jednak momenty, gdy Cristie wychodziła na obrzeża puszczy, by sprawdzić czy podążają wzdłuż traktu. Na szczęście, dziewczyna miała bardzo dobrze rozwiniętą orientację w terenie, więc nie gubiły się wśród gąszczu.
Po pościgu nie było ani śladu. Najwyraźniej Cristie udało się zmylić pogoń.
Niestety, od Wooden do Highlake było wiele dni, może nawet tygodni drogi.

~*~
Cristie po raz kolejny obudziła się dopiero rano. Leniwie uniosła powieki, oślepiona jasnymi promieniami słońca. Kilka chwil zajęło jej przypomnienie sobie wydarzeń z ostatniej nocy. Tym razem znów ujrzała towarzyszkę siedzącą pod drzewem, lecz tym razem nie była ona pogrążona w płaczu i smutku ale... w złości. Głośno sapała i zgrzytała zębami. Dziewczyna zdziwiła się ogromnie, jednak po chwili zrozumiała, co doprowadziło Trace do takiego stanu. Dziewczynka próbowała rozpalić ogień. Szybko obracała w dłoniach gałązkę opartą o kawałek drewna. Wokół niej leżał porozrzucany chrust i sucha trawa. Cristie przyglądała się przez chwilę zmaganiom towarzyszki, nie dając znaku, iż się obudziła. Niestety musiała stwierdzić, że pięciolatka nie robi tego poprawnie, więc jej się nie udaje. Tracie nie byłą jeszcze zbyt silna, by używać krzesiwa, więc próbowała nauczyć się tej metody. Jednak również teraz jej zmagania spełzały na niczym. Dziewczynka rozzłoszczona rzuciła gałązką o ziemię, warcząc cicho.
- Hej, nie denerwuj się tak! – powiedziała Cristie, podnosząc się z posłania.
Trace drgnęła zaskoczona.
- Myślałam, że śpisz!
- Jak widać już nie – rzuciła ze śmiechem Cristie. – Daj mi to, ja rozpalę. Gdy trzymała w dłoniach gałązkę, zaczęła energicznie obracać ją w dłoniach kierując je w dół, robiąc to szybciej i mocniej niż dziewczynka. Po chwili jej zmagań pojawiła się mała smużka dymu i pojedynczy języczek ognia, który zaraz objął cały chrust.
- Mnie się to chyba nigdy nie uda – rzuciła żałośnie Tracie.
- Nie przejmuj się, kochanie. Po prostu ćwicz, nie poddawaj się, kiedyś swymi umiejętnościami rozpalisz wielki ogień. I to dosłownie – uśmiechnęła się pokrzepiająco do dziewczynki. – No dobra, robię śniadanie!
Posilały się w ciszy, starając się jak najbardziej zaspokoić swój głód. Cristie niechętnie odłożyła część mięsa i zawinęła w liście. Żołądek domagał się więcej jedzenia, jednak dziewczyna wiedziała, że czeka je dzisiaj długa droga, więc muszą mieć jakiś prowiant. Cristie planowała, że dojdą dzisiejszego dnia do mieściny o nazwie Abernathy. Chciała zakupić kilka rzeczy niezbędnych do dalszej podróży. Dziewczyna błogosławiła dzień, gdy sztukmistrz zaoferował jej pracę. Dzięki temu miała ze sobą trochę pieniędzy. Powinno im wystarczyć.

~*~
TRZASK!
- Tracie, staraj się tak nie hałasować! – Syknęła zdenerwowana Cristie.
Dziewczynka po raz kolejny nadepnęła na suchą gałązkę, która z głośnym trzaskiem pękła na pół.
- Przepraszam! – Szepnęła i zrobiła kolejny krok. TRZASK! Znów.
- Och! – westchnęła Cristie. Spróbuj iść po moich śladach – poradziła, szepcząc.
Szły już prawie cały dzień. Z pozycji słońca można się było dowiedzieć, że jest już popołudnie. Zbliżały się wreszcie do Abernathy. Cristie chciała zachować ostrożność. Były już niedaleko traktu, z wyższych gałęzi drzew można już było ujrzeć pomiędzy liśćmi drogę. Poza tym dziewczyna nie była pewna, jak szybko roznoszą się plotki pomiędzy mieścinami. Jeśli miały szczęście, w wiosce nic nie wiedzieli o jej ucieczce. Jednak jeżeli nie, to będą miały problem z niepostrzeżonym wejściem do Abernathy.
Trace, mimo usilnych prób, nadal hałasowała. W końcu Cristie dała za wygraną.
- Tracie, zostań tu. Ja wyjdę na trakt. – Pomogła dziewczynce schować się nieopodal w zaroślach i zmieniła się w kota.
Przedzierała się chwilę przez zarośla, aż dotarła do drogi. Przyczaiła się w gąszczu. Coś jej podpowiadało, pewnie jej koci instynkt, że ktoś nieznajomy się zbliża. Po pewnym czasie jej wrażliwy słuch wykrył pewne dźwięki. Odgłos kopyt uderzających o twarde podłoże i powozu ciągnącego przez zwierzęta. Po kilku minutach pojazd, dotąd ukryty przed jej wzrokiem za zaroślami, ukazał się jej oczom. Ciągnęły go dwa konie, gniady i srokaty. Już z daleka można było zauważyć, że są wychudzone i zmęczone, piana kapała im z pyska od nadmiernego wysiłku. Jednak woźnica zdawał się nie zwracać na to uwagi, zajęty rozmową z siedzącym obok mężczyzną. Dziewczyna przypatrywała się im zza zarośli do momentu, gdy wóz ją minął. Postanowiła przysłuchać się ich rozmowie. Może dowie się czegoś przydatnego?
Ruszyła biegiem za nimi. Poduszeczki u spodu łap sprawiały, że stąpała niemal bezszelestnie. Poza tym, każdy odgłos wydany przez nią był zagłuszany przez kopyta koni i rozmowę mężczyzn. Szybko dogoniła wóz. Wskoczyła na niego i uczepiła pazurami drewna, by złapać równowagę. Przeskoczyła na przyczepę, zapełnioną różnorakimi warzywami. Najwyraźniej mężczyźni byli rolnikami i właśnie wracali z pola. Cicho podeszłą jak najbliżej nich i nastawiła uszu.
-Mam nadzieję, że moja żona przygotowała coś dobrego na obiad. Jestem tak głodny, że mógłbym zjeść całego konia z kopytami! – zawołał pierwszy mężczyzna.
- Ale tymi szkapami to byś się raczej nie najadł – zaśmiał się drugi. Miał gęste czarne włosy, gdzieniegdzie przyprószone siwizną. Jego towarzysz był nieco niższy, jego głowę okalały jasne loki, lecz widać było, że jego młodzieńcze lata także już minęły. – Straszne z nich chudziny! – kontynuował czarny. – Ledwie ciągną wóz!
- Wiem, muszę kupić wreszcie nowe konie. Te nie nadają się już nawet do pola!
- Niedługo jadę na targ, daj mi parę grosza, to wybiorę ci jakieś zdrowe, silne kobyły.
- Och, dzięki Ted! Właśnie akurat nie mam w najbliższym tygodniu ani jednej wolnej chwili.
- Nie ma sprawy Berrie!
„Och, do cholery, przestańcie paplać jak przekupki na targu! Muszę się dowiedzieć, czy ludzie wiedzą coś o mojej ucieczce!” myślała zdenerwowana.
Wtem odezwał się ciemnowłosy.
- Berrie, słyszałeś o tej aferze w Wooden? – Cristie ze zdziwienia o mało nie spadła z przyczepy.
- Nie… Co tam się stało?
- Ano, podobno uciekło z sierocińca kilka osób. Piekielnie niebezpieczne młodziaki…
- A cóż tam zrobili?
- Ano, właśnie nikt nie jest pewien! Niektórzy mówią, że narozrabiali w sierocińcu i uciekli. Podobno po drodze poturbowali jakąś staruszkę!
- A ilu ich tam było?
- Około sześciu! Trzeba mieć się teraz na baczności!
- Ano, trzeba! Muszę powiedzieć żoneczce, nie powinna teraz sama wychodzić do lasu…
- Chociaż według plotek udali się na południe, w stronę Caulfield… Ale mimo to powinniśmy uważać! Może im się znudzi ta droga i postanowią zawrócić…
Cristie, gdy to usłyszała, omal nie krzyknęła z radości. Jednak z jej kociego pyszczka wydostało się ciche miauknięcie.
- Słyszałeś to? – Blondyn spytał towarzysza.
- Co? – zdziwił się Ted. „Koniec podsłuchiwania” stwierdziła Cristie i zeskoczyła z wozu.
- Może mi się przesłyszało… - Mruknął Berrie. – O czym to wcześniej gadaliśmy?
- Hmmm, chyba o twoich chudzinkach, które ciągną wóz.
Dziewczyna skierowała się w stronę lasu zamyślona. „Co się tu przed chwilą działo? Najpierw chciałam, żeby chociaż coś napomknęli jeśli wiedzą coś o mojej ucieczce. I nagle zaczęli o tym rozmawiać!!! A teraz nie pamiętają, o czym przed chwilą mówili! Coś mi tu nie pasuje… Co tu się dzieje?”
Szła powoli wśród drzew. Gdy była pewna, że nikt jej już nie zobaczy, zmieniła się w człowieka. Zdjęła z ramienia łuk, nałożyła na cięciwę strzałę. Cicho stawiała swe stopy na miękkim mchu, który tłumił odgłos jej kroków. Skradała się w stronę obozowiska, w którym czekała na nią Trace. Chciała po drodze zapolować, jednak nie pojawiła się żadna zwierzyna. No cóż, może później uda jej się zdobyć jedzenie…
Była już niedaleko, gdy usłyszała mrożący krew w żyłach krzyk.
- Cristie!!!!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wow, rozdział zajął mi 4 strony w Wordzie. Jestem z siebie dumna :)
Mam nadzieję, że się podoba :)
Już niedługo rozdział 5 :D
~Raving

czwartek, 13 marca 2014

Rozdział 3

***3***

Pięciolatka obejrzała się za siebie. Inne dzieci zajęte były zabawą, a opiekun – pilnowaniem malców. Nie zauważą zniknięcia dziewczynki aż do obiadu.
-Kici, kici – szepnęła do smukłego kota o umaszczeniu podobnym do rysia. - Cześć, Kiciu. Jestem Tracie. Wiesz, kto to Cristie?
Kocica (to bez wątpienia była ona) usiadła.
-Uciekła, bo nie chciała być adoptowana. Wiesz, Kiciu, co to znaczy? Jakaś rodzina chciała ją mieć. Tylko ona nie chciała być ich. Pójdę za nią, wiesz, Kiciu? Pójdę. Bo Cristie poszła na wschód. Idziesz ze mną, Kiciu? Na wschód?
-Miau...
-Fajnie. To chodźmy, Kiciu. Na wschód. Za Cristie. Bo ja nie chcę zostać tu sama, bez niej.
Chcąc, nie chcąc, kocica ruszyła za nią. Kiedy zaczęło się szarzeć, kocica wybiegła naprzód, po czym skręciła w las. Przystanęła na skraju i obejrzała się za siebie, by mieć pewność, że dziewczynka za nią idzie. Miauknęła znacząco. Gdzieś w głowie Tracie usłyszała szept:
Chodź za mną.
-Iść za tobą, Kiciu?
-Miau.
-No, dobrze. A znajdziesz drogę powrotną na trakt?
Prychnęła. Ona miałaby zgubić się w lesie!?
Pospiesz się. Chodź!
Ruszyły przez las. Otaczające je drzewa rzucały ciemne cienie, od których ciarki przechodziły po plecach, najlżejszy szelest sprawiał, że włosy stawały dęba. Tracie jednak się nie bała. Z dziecięcą naiwnością wierzyła, że wędrująca z nią kocica ją obroni. Sama „opiekunka” dziewczynki nie okazywała choć cienia lęku czy niepokoju. Doskonale widziała wszelkie szczegóły i dobrze wykorzystywała swój wzrok, przypatrując się co charakterystyczniejszym pniom. W końcu doszły do dębu, którego, całkiem wysokie, porośnięte mchem korzenie tworzyły coś na kształt niecki, wypełnionej liśćmi. Sprawdziwszy, czy nie widać ich z traktu, kocica położyła się w niej, dając znak Tracie, by zrobiła to samo.
Na dziś koniec wędrówki.
-Masz rację, Kiciu – westchnęła dziewczynka. - Trzeba już odpocząć. Zrobiło się ciemno...
Tracie ułożyła się wygodnie obok kocicy, otuliła się szczelnie kurteczką w kolorze brudnej zieleni. Zasnęła niemal natychmiast, posapując z uchyloną buzią. Kocica również się zdrzemnęła, jej sen był jednak bardzo czujny; cały czas pozostawała w gotowości do ucieczki, lub – co bardziej prawdopodobne – ataku. Wstała około czterech godzin później, krótko po północy. Otrzepała się i przeciągnęła, jak to koty mają w zwyczaju. Lecz nie tylko one... Spojrzała na Tracie i odeszła kawałek w głąb lasu. Słyszała leśne zwierzątka, wyczuwała węchem ich zapachowe ślady, prowadzące do, tylko teoretycznie, bezpiecznych kryjówek. W praktyce pozostawały łatwym celem dla drapieżnika. A drapieżnikiem była kocica.
Nagle zmieniła się w szesnastoletnią dziewczynę. Niemal natychmiast pożałowała zmiany. Jej kocie zmysły uległy osłabieniu, ale wciąż pozostawały wyczulone w stosunku do zwykłych ludzi. Choć nie wyczuwała już zbyt dobrze zapachów zwierząt, nadal mogła bez większego trudu wytropić królika. Poprawiła torbę na ramieniu, sięgnęła do kołczanu po strzałę, którą nałożyła na cięciwę łuku, dotychczas trzymanego w prawej dłoni.
Coś się za nią poruszyło. Coś niedużego. Napięła łuk. Zwolniła pocisk, obracając się. Jeśli ktoś by ją obserwował, stwierdziłby, że nie wycelowała. Błąd. Wycelowała, ale zajęło jej to ułamek sekundy. Trafione zwierzę zakwiliło cicho z bólu i zaskoczenia, potem jednak nie poruszyło się i nie wydało żadnego dźwięku. Poczuła zapach świeżej krwi.
Wróciła do Tracie, niosąc królika. Położyła go na kamieniu, by usunąć to, co nie nadawało się do zjedzenia. Rozpaliła małe ognisko, tak małe, by nikt nie zauważył światła ani dymu. Umieściła zwierzątko na prowizorycznym rożnie, zrobionym z trzech patyków i zmieniła się w kota. Tak, w tej pozycji było o wiele wygodniej. Usiadła na ziemi, przyglądając się dziewczynce.
Dziewczynka była mniejsza i szczuplejsza, niż większość dzieci w jej wieku. Ruda czuprynka opadała falami do chudych ramion. Skóra zdawała się lśnić w blasku ognia, za dnia miała lekko opalony odcień. Mały nosek otaczały setki drobniutkich piegów, a oczy, które teraz były zamknięte, miały zielone tęczówki. Lekko uchylone usta odsłaniały równe, białe zęby. Drobne dłonie ukryła pod kurtką.
Nikt nie wiedział, jak i dlaczego znalazła się w sierocińcu. Była tam od wieku niemowlęcego. Siłą rzeczy, nie mogła nic pamiętać sprzed tamtego czasu. Nie wiedzieć czemu, Cristie szybko zaczęła się nią opiekować. Tracie zawsze uważała ją za chodzący ideał i cały czas podążała za nią. Były dla siebie jak siostry. Jeśli tylko mogły, spędzały czas ze sobą. Nic więc dziwnego, że postanowiła uciec z nią.
***
Dłuższy czas później małą dziewczynkę obudził zapach pieczeni. Przetarła oczy i zobaczyła ognisko, na którym piekł się królik. Obok siedziała kocica, która ewidentnie się do niej UŚMIECHAŁA. Przetarła oczy, niewyspana, i ziewnęła.
-To dla mnie, Kiciu?
-Miau.
Kotka podeszła do niej, stanęła na prostych łapach. Zaczęła rosnąć, ogon i sierść znikały, uszy zmalały, kocia mordka zmieniła się w twarz, włosy urosły. Wszystko to trwało mniej, niż sekundę. Usta dziewczynki już otwierały się do krzyku, lecz postać stłumiła wrzask ręką, tak, że z jej ust wydobył się tylko dziwny, nieartykułowany odgłos.
-Cicho, Trace! To ja – syknęła.
-Cristie! - szepnęła z ulgą pięciolatka i przytuliła się do przyjaciółki tak mocno, że dziewczynie zabrakło powietrza w płucach. 

~~~~~~~~~~~~~
Przepraszam, że dopiero teraz :) mam nadzieję, że się podoba ;)
/Dizzy

niedziela, 2 lutego 2014

Rozdział 2

***2***

Cristie miotała się po pokoju niczym dzikie zwierzę w klatce. Nie może zostać adoptowana! Musi czekać na wuja! On jej obiecał! Obiecał!
Usiadła na łóżku. „Mam pół godziny” pomyślała. „Muszę cos wymyślić!” Nic jednak nie przychodziło jej do głowy. Zrozpaczona położyła się na miękkim materacu wsłuchana w mysie harce za ścianą. I po chwili już wiedziała. Musi stąd uciec! Uciec do wuja, do Highlake!
Zerwała się z łóżka i podskoczyła do szafy. Zaczęła wyciągać z niej swoje ubrania i rzeczy, które mogłyby się jej przydać i pakować do podróżnej torby. Wtedy wzrok jej padł na list, który przyszedł do niej kilka miesięcy temu. Wzięła go do ręki i odczytała staranne pismo.

Droga Cristine!
Dawno Cię nie widziałem. Ty mnie również. Mam jednak nadzieję, że wciąż jestem w Twojej pamięci, jak Ty w mojej.
Piszę do Ciebie, ponieważ masz już 16 lat. Odczujesz wyraźnie pewne zmiany. Są blisko związane z Tobą. Zawsze potrafiłaś więcej niż Twoi rówieśnicy, jednak teraz… Teraz dopiero będziesz inna. Nie wiem dokładnie, kiedy się zmienisz, wiedz jednak, że niedługo.
Strzelasz z łuku. Jeździsz konno. Robisz wiele innych rzeczy. To dobrze. Myślę, że powinnaś uczyć się dalej.
Bądź dzielna!
Wuj Richard
P.S. O zmianach nikogo nie informuj. NIKOGO!

Znała go już na pamięć, mimo to bardzo lubiła do niego wracać. Pozwoliła sobie na chwilę refleksji i powróciła do pakowania. List starannie złożyła i wsadziła do torby. Była już gotowa, gdy usłyszała czyjeś kroki. Nie zdążyła nigdzie uciec ani się schować, gdy otworzyły się drzwi do pokoju.
- Więc jednak uciekasz… - szepnęła Lydia.
Cristie obróciła się i ujrzała łzę spływającą po policzku przyjaciółki. Skinęła głową.
- Ale dlaczego?
- Nie mogę zostać adoptowana! Muszę uciec do wuja!
- Dla każdej z nas byłaby to wielka szansa! Tylko nie dla ciebie…- zapadła niezręczna cisza. Po chwili przerwała ją Cristie.
- Lydia… Chciałabym cię przeprosić za wczorajszą noc…- z jej oka popłynęła łza. – Być może już się nie zobaczymy, więc chciałabym, abyśmy nie były pokłócone – po chwili łzy płynęły jej po twarzy tworząc malutkie strumienie. Lydia także była wzruszona.
- Ja też cię przepraszam – szepnęła. Rzuciła się przyjaciółce na szyję. Przez chwilę płakały w swoich ramionach. Po jakimś czasie Cristie otarła ręką łzy i spojrzała w zaczerwienione oczy Lydii.
- Mogłabyś powiedzieć przełożonej, że potrzebuję jeszcze kilu chwil, żeby się przyszykować? Muszę w tym czasie zabrać broń ze schowka.
- Oczywiście, już idę… - obróciła się, lecz po chwili znów zwróciła się w stronę przyjaciółki. – Christie, chciałabym, żebyś miała coś, co będzie ci o mnie przypominać… - to mówiąc, podała dziewczynie bransoletkę, którą zdjęła z nadgarstka.
- Och, Lydia – szepnęła wzruszona Cristie. –Dziękuję! Nigdy o tobie nie zapomnę! – rozpuściła swój warkocz, a wstążkę podała przyjaciółce. – A to dla ciebie.
- Dziękuję, Cristie! – kolejna łza spłynęła po policzku Lydii. – Czy pożegnasz się z Tracie? Mała byłaby niepocieszona, gdybyś o niej zapomniała.
- Jeżeli mi się uda… A jeśli nie, to proszę, pożegnaj ją w moim imieniu…
- Dobrze. A teraz idź! Nie trać czasu! – Znów się przytuliły, lecz tym razem Lydia wyszła z pokoju.
Cristie wyjrzała przez okno. Nie może wyjść przez drzwi – ktoś mógłby ją zobaczyć. Niestety, drzewo za oknem było zbyt daleko. Nie sięgnęłaby do gałęzi, a nie zaryzykowałaby skoku.
Zamknęła oczy.
„Muszę się stąd jakoś wydostać!” pomyślała. „I to jak najszybciej!”
Otworzyła oczy.
Patrzyła na pokój z całkiem innej perspektywy. Tak, jakby była o wiele niższa. Spojrzała na swoje dłonie, lecz zamiast nich ujrzała kocie łapy oparte o podłogę. Przestraszona podeszła do lustra. Zamiast odbicia, którego spodziewała się ujrzeć, zobaczyła smukłego kota o umaszczeniu podobnym do rysia. Jedyne, co się nie zmieniło, to kolor jej oczu. Nadal były zielone, niczym błyszczące szmaragdy.
„Jestem kotem!” pomyślała przestraszona. Nagle dotarło do niej, czego dotyczył list wuja. „Czy już zawsze nim będę?” zastanawiała się. Spróbowała zmienić się powrotem. Skupiła się na chęci przemiany. Patrząc w lustro ujrzała, jak jej postać rośnie, prostuje się, łapy zmieniają się w ręce i nogi, ogon całkowicie znika.
- Już wiem – szepnęła.
Zarzuciła torbę na ramię. Była ona duża i ciężka. Zastanawiała się, jak długo będzie mogła uciekać z takim ciężarem, jednak postanowiła najpierw spróbować się stąd wydostać. Zamieniła się w kota. Udało jej się przemienić dużo łatwiej i szybciej niż za pierwszym razem. „Cóż, najwyraźniej jest to kwestia wprawy” pomyślała. Podeszła do lustra z niejaką trudnością – jeszcze nie przyzwyczaiła się do swej postury. Spojrzała w swe odbicie i zaskoczona zauważyła, że nie widzi nigdzie torby, choć ta nadal ciążyła jej na ramieniu. Ucieszyła się. Przynajmniej będąc kotem nie będzie musiała się ukrywać. Wskoczyła na parapet i spojrzała na drzewo rosnące obok budynku. Będąc człowiekiem nie zaryzykowałaby skoku, jednak w kociej postaci mogło jej się to udać. Spróbowała wysunąć pazury. Poszło jej to opornie, jednak próbując kilka razy, wreszcie zrobiła to płynnie. Wyprężyła grzbiet, przednie łapy oparła o krawędź okna i mocno odbiła się od parapetu. Przez kilka sekund szybowała w powietrzu. Wysunęła pazury i zaczepiła nimi o szorstki konar drzewa. Przez chwilę zsuwała się w dół, ale w końcu udało jej się zatrzymać. Rozejrzała się. Część kory poodpadała, złamało się kilka gałązek. Gdy ktoś wyjrzy z jej pokoju, natychmiast zrozumie, że uciekła, wyskakując z okna na drzewo. Jednak nie był to dla niej problem. Przecież nikt jej nie rozpozna w smukłym, brązowo-szarym kocie! Przysiadła na grubej gałęzi, niezbyt wysoko nad ziemią i odpoczywała. Choć niewielki był to wysiłek, bardzo się zmęczyła.
Gdy zebrała nowe siły, zeskoczyła na ziemię. Nie sprawiło jej to wielkiej trudności. Cóż, w końcu koty zawsze spadają na cztery łapy… Zastanowiła się, czy nie zmienić się znów w człowieka, jednak szybko odsunęła tę myśl od siebie. Ktoś mógłby ją zobaczyć! Ruszyła w stronę komórki, gdzie trzymana była broń. Uchylone okno dawało możliwość wejścia do niej. Pod ścianą komórki stało kilka drewnianych beczek. Znów wyprężyła grzbiet i odepchnęła się tylnymi łapami od ziemi, jednak będąc już w locie zauważyła, że źle oszacowała odległość. Uderzyła z impetem w beczkę. Spróbowała zaczepić się pazurami o drewno, jednak ze zdenerwowania nie dała rady ich wysunąć. Osunęła się na ziemię. Beczka chwiała się jeszcze przez moment, ale po chwili powrotem znieruchomiała. Cristie wstała i spróbowała się uspokoić. Musi jej się udać! Poczekała, aż łapy przestaną jej się trząść i postanowiła spróbować znów.
Tym razem wzięła rozbieg i mocniej odepchnęła się od ziemi. Wskoczyła na beczkę i spróbowała złapać równowagę. Tym razem się udało! Poczekała, aż przestanie jej tak szaleńczo bić serce i wskoczyła na parapet. Dokładnie obejrzała uchylone okno. „Nie jestem pewna czy mi się uda…” pomyślała. Spróbowała przecisnąć swe kocie ciało przez szparę pomiędzy oknem, a ścianą budynku. Zdziwiła się, z jaką łatwością udało jej się przejść.
Odwróciła wzrok od okna i ujrzała tak dobrze znane jej pomieszczenie. Przymocowane do ścian półki z nożami. Kołczany, pełne strzał z pierzastymi lotkami, wiszące na wieszakach. Łuki oparte o ścianę obok drzwi. Miecze w pochwach leżały zamknięte w szafie, jednak walka wręcz nigdy nie interesowała Cristie.
Dziewczyna zeskoczyła z parapetu na półkę, a później na podłogę. Zmieniła się w człowieka.
- To cudowne! – Szepnęła do siebie.
Podeszła do swojego łuku. Jej imię i nazwisko zostały starannie wypalone na łęczysku. Wzięła go do ręki, pogładziła gładkie drewno. To nie był jeden z tych zwyczajnych łuków, którymi ćwiczyli inni mieszkańcy sierocińca.
Gdy sztukmistrz Cristie zobaczył, jak szybko dziewczyna rozwija swe umiejętności, jak wielki drzemie w niej potencjał, zaproponował jej pracę. Cristie uczyłaby młodszą grupę obsługi łuku, podstawowych umiejętności strzelniczych. Wynagrodzenie za pracę było niewielkie, jednak mistrz obiecał jej, że Dy będzie sumiennie odkładać swój dorobek, zarobi dostatecznie dużo pieniędzy, by zapłacić za wykonanie pięknego nowego łuku. Po upływie ponad 12 miesięcy dziewczynie udało się zaoszczędzić tyle monet, ile potrzebowała, więc mistrz zlecił wykonanie wspaniałej broni.
I oto teraz trzymała swój łuk w dłoni, by wraz z nim uciec z sierocińca.
Założyła cięciwę, naciągnęła ją – wszystko było wspaniale wykonane. Podeszła do wiszących kołczanów. Do niej należały dwa pełne strzał i jeden pusty, zapasowy. Ściągnęła je z wieszaka, przyjrzała się pierzastym lotkom. Żadne pióro nie było zniszczone. Nic dziwnego, Cristie bardzo dbała o swą broń. Zabrała również woreczek specjalnych narzędzi do wytwarzania lub naprawiania strzał. Były tam różne kleje, nożyki itd. Następnie odszukała swoje noże. Leżały na najwyższej półce, więc aby je zabrać, musiała wejść na stołek. Jeden z nich, mniejszy, służył do rzucania, drugi – do walki wręcz.
Cristie preferowała obronę z daleka, jaką zapewniał łuk lub niewielki nożyk, jednak umiejętność obrony twarzą w twarz z przeciwnikiem również była potrzebna.
Zabrała wszystkie swoje rzeczy. Noże schowała do torby, kołczan i łuk zarzuciła na ramię i zamieniła się w kotkę.

~*~

Na podwórzu bawiły się dzieci. Wśród nich Cristie zauważyła Tracie, swoją pięcioletnią przyjaciółkę. Mogłaby się zatrzymać i pożegnać… NIE! Musi iść na wschód, zostawić fałszywy trop!
Skierowała się w stronę lasu. Starała się nie rzucać w oczy, ale nie było to trudne, gdyż po terenie sierocińca kręciło się wiele kotów. Powoli podeszła do krzaka jeżyn i wskoczyła za niego. Poprzez liście sprawdziła czy nikt za nią nie idzie, ale wszyscy byli zajęci sobą. Dzieci nadal bawiły się na placu, żadne nie zwróciło na nią uwagi. Zmieniła się w człowieka. Starała się narobić hałasu, by ktoś ją zauważył. Tu głośno trzasnęła gałązka, tu zaszeleściły liście. Lecz nie sprawdziła czy jej starania odniosły sukces, ale pobiegła w głąb lasu, specjalnie stawiając ciężkie kroki, by zostawić wyraźne ślady w miękkiej ziemi.
Gdyby nie pośpiech, na pewno przystanęłaby, aby podziwiać piękno natury. Lato już w pełni rozwinęło swe skrzydła. Owoce dojrzewały, gęste korony drzew rzucały orzeźwiający cień. Głęboka zieleń była wszędzie. Jednak Cristie starała się jak najszybciej oddalić się od sierocińca, na wschód.
Biegła około 20 minut, gdy zmęczona padła na miękki mech. Chwilę odpoczęła, zastanowiła się, co dalej. I po chwili wpadła na pomysł. Przecież w pewnym momencie trop musi się urwać, aby mogła wrócić do sierocińca i ruszyć na północ. Przeszła jeszcze kilkanaście metrów i zmieniła się w kota. Rozejrzała się. Czemu wcześniej nie zwróciła uwagi na to, że w kociej postaci widzi i słyszy dużo lepiej niż będąc człowiekiem?
Wspięła się na odpowiednie drzewo, aby nie zostawiać śladów na ziemi. Pazury bardzo jej w tym pomogły. Usiadła na gałęzi około 7 metrów nad podłożem. Wokół gęsto rosły drzewa. Mogła bez problemu przeskakiwać z gałęzi na gałąź w stronę sierocińca. Postanowiła wrócić, by ruszyć wzdłuż traktu na północ. Do Highlake. Przy okazji będzie mogła pożegnać się z Tracie.
Ruszyła więc na zachód, do sierocińca.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I jak wam się podoba?
~Raving

czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział 1


*** 1 ***

Cristine obudziły zapachy. Usłyszała brzdęk metalowego wiaderka stawianego na kamiennej posadzce w kuchni, trzy piętra niżej. Czuła, że jest to mleko dopiero co wydojonej krowy Moo. BRZDĘK! Drugie wiaderko, od kozy Every.
Lydia jeszcze spała; dopiero się szarzyło. Ona nie słyszała niczego tak wyraźnie, jak Cristie. Jej węchowi również wiele brakowało do przyjaciółki. Tymczasem słońce pojawiło się na horyzoncie. Kolejny dzień do skreślenia. Jeszcze tylko rok, sześć miesięcy i dwadzieścia dni, a zobaczy wuja.
Postanowiła, że już się ubierze i uczesze. Wkrótce po sierocińcu przejdzie Agatha, dzwoniąc dzwonkiem na pobudkę. Założyła więc zwykłą sukienkę w ulubionym kolorze – zielonym, po czym podeszła do małej toaletki. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Zastanawiała się chwilę, jak się uczesać, by zakryć lekko spiczaste końcówki uszu. Ostatecznie splotła ciemnobrązowe, lekko falujące włosy w luźny warkocz i związała – a jakże – zieloną wstążką. Dlaczego tak lubiła ten kolor w każdym odcieniu? Może dlatego, że miała piękne, zielone oczy w kształcie migdałów, o żywym, inteligentnym spojrzeniu. Jej źrenice miały nietypowy kształt, przypominały kocie. Na ustach dziewczyny niemal zawsze gościł uśmiech. Teraz również, mimo że dopiero co wstała.
DRYŃ, DRYŃ, DRYŃ!!!
Agatha dobrze spełniała swój obowiązek wyciągania sierot z łóżek. Ba, umarłego by obudziła tym dzwonieniem.
Szybko wyszła z pokoju, który dzieliła z Lydią, i zeszła na dół. Jej kroki odbijały się echem od ścian kamiennego budynku. Nawiasem mówiąc, Dom Dzieci Osieroconych w Wooden był jednym z niewielu budynków w tej miejscowości, które nie zostały zbudowane z drewna. Mimo że Cristine stawiała lekkie kroki, a jej stopy obute były w buciki z cienkiej skóty, doskonale słyszała własne kroki. Nie rozumiała, czemu samo przejście Agathy po przestronnym korytarzu nie budzi innych sierot. Ona słyszała nawet myszy w dziurze, jak skrobią i stąpają.
Jadalnia mieściła się tuż koło kuchni. W przejściu pomiędzy nimi zwykle stała kucharka Candie z garnkiem, teraz pełnym owsianki. Obok niej wznosił się stos misek, czekających na wypełnienie ciepłą zupą mleczną. W jadalni stały stoły ustawione w U. Przy dwóch ramionach litery siadały dzieci, których było około trzech i pół tuzina, zaś jej podstawę zajmowała główna przełożona i podwładni pracownicy Domu. Teraz jednak nikogo tam nie było. Candie i jej pomocnicy krzątali się w kuchni, do której nie wolno wchodzić innym.
 - Witaj, Cristine – usłyszała za swoimi plecami.
 - Dzień dobry, panno Candie – dygnęła. Wiedziała, że się to opłaca. Dzięki jej nienagannym manierom kucharka bardzo ją lubiła i często pozwalała jej gotować w swojej kuchni. Na dodatek nierzadko częstowała dziewczynę jeszcze ciepłymi ciasteczkami, z których to słynęła we wszystkich okolicznych wioskach i miasteczkach. - Dziś na śniadanie będzie owsianka?
 - Tak. Skąd wiesz?
 - Tylko owsianka tak pięknie pachnie. No, może z wyjątkiem bułeczek, które jedliśmy wczoraj – to było szczere. Naprawdę uwielbiała owsiankę. - Pomóc pani? Mogę zetrzeć stoły, położyć obrusy...
 - Jeśli możesz. Wiesz, gdzie są.
Zrobiła, jak proponowała, dodatkowo rozłożyła łyżki. Skończyła akurat wtedy, kiedy przyszła pierwsza grupa dzieci. Ustawiły się w kolejce po owsiankę i zajęły swoje miejsca. Czekali, aż wszyscy usiądą, a główna przełożona, Greta, powie "smacznego".
Zjedli wśród gwaru rozmów, nieodłącznego towarzysza posiłków. Pomocnicy Candie zabierali miski tych, którzy już skończyli, by je umyć. Podopieczni już-już mieli wstać i rozejść się do pokojów po rzeczy potrzebne do nauki, jednak Greta powstrzymała ich ruchem ręki i sama wstała.
 - Chcę wam coś powiedzieć – oznajmiła. - Jedno z was zostanie dziś adoptowane – nikt nie odważył się choćby pisnąć podczas przemowy przełożonej, ponieważ groziło to nieprzyjemnymi pracami, jednak niewiele brakowało. - Tą szczęśliwą osobą jest... Cristine Keenness!
CO!? Wuj szybciej po nią przyjechał? Przecież w ostatnim liście...
 - Adoptować chce cię małżeństwo z Caufield, na południu stąd.
Wuj nie był żonaty, poza tym mieszkał w Highlake, mieście w północnych górach. To na pewno nie on!
 - Teraz wrócisz do pokoju, ubierzesz się odświętnie i za pół godziny stawisz się w gabinetu rozmów. Możecie odejść.
Cristie wiedziała, że każde dziecko na nią patrzy. Z zazdrością. Wszyscy tutaj czekali na adopcję lub osiemnasty rok życia. Ona dostała bilet na wyjście stąd, lecz go nie chciała. Musi czekać na wuja!

/Dizzy